W trzeciej części relacji z naszej wyprawy do Nowej Zelandii, dowiecie się:
- o polityce migracyjnej kraju
- o Polonii w Nowej Zelandii
- o tym jak wyglądają miasta
- o gospodarce
Polityka migracyjna
Podobnie jak w Australii Nowa Zelandia prowadzi obecnie bardzo konsekwentną politykę migracyjną. Aby stać się obywatelem najlepiej być na liście wysoce pożądanych zawodów. W innym przypadku na chętnych czeka długa i trudna droga pozyskiwania stałej wizy. Był moment w historii Nowej Zelandii, kiedy dość łatwo można było zostać obywatelem tego kraju. Wystarczyło przyjechać z odpowiednim kapitałem. Skorzystało z tej opcji wielu Azjatów, głównie z Chin. Mogłoby się wydawać, że bariera kapitału będzie wystarczająca do kontrolowanej migracji ludzi z kraju środka. Ale Chin nie można mierzyć normalną skalą. Zanim rząd wycofał się z tego programu do kraju przyjechało bardzo wielu „nowych”. W moim odczuciu łatwiej jest spotkać przedstawicieli tej fali imigracji niż rdzennych Maorysów. Ci, którzy przybyli szybko się asymilują, stając prawdziwymi obywatelami. Tworzy to pewien fenomen. Nowa Zelandia to kraj, w którym jest najbardziej zbalansowana i chciało by się rzec, najzdrowsza konstrukcja społeczna, ze wszystkich kilkudziesięciu krajów jakie odwiedziłem.
Sam kraj jest bogaty, zabezpiecza niezłe warunki socjalne, a emigranci, którzy tu przybyli z założenia byli zasobni (nawet jeśli na wymagana kwotę składała się cała chińska wioska). Obok siebie żyje tu obecnie w zgodzie i poszanowaniu swoich praw, wielokulturowa mieszanka przedstawicieli różnych wyznań i religii. To jedyny kraj gdzie nie widziałem biedy przedmieścia, tak charakterystycznego dla nawet wysoko rozwiniętych krajów. W żadnym miejscu, które odwiedziliśmy, nawet przez chwilę nie poczuliśmy się zagrożeni.
Jedna rzecz może być moim zdaniem znamienna w miarę upływu najbliższych dziesięcioleci. Społeczność maoryska, wcześniej perfidnie zepchnięta w kąt egzystencji, dopiero stosunkowo niedawno osiągnęła pełnię praw i pozostaje dość bierna. Tak się zresztą dzieje z większością rdzennych mieszkańców byłych koloni. Potomkowie białych, głównie brytyjskich osadników, w dużej mierze żyją poczuciem, że nie muszą się bardzo starać bo kraj jest ich i wystarczy zajmować się ojcowizną…
Dynamitem rozwoju są natomiast pierwsze pokolenia azjatyckich emigrantów. W szkole to chińskie dzieci się uczą i bardzo ciężko pracują aby zapewnić sobie lepsza przyszłość i „zwrócić wiosce pożyczkę emigracyjną”. To ich widać w usługach, jak choćby centrum Auckland, które jest niczym Chinatown. To po nich widać przedsiębiorczość i pracę, oraz coraz bardziej jej efekty. Kto wie czy nie będą wypierać białych piętro po piętrze z budynków gospodarczego „city” aż w końcu Ci oddadzą im całkiem pole. Nie twierdzę, że to złe, ale z pewnością wpłynie na zmianę krajobrazu społecznego i kulturalnego Nowej Zelandii. Czy nazwa kraju nawiązująca do jednego z rejonów holenderskich po kilku dekadach zmieni się na np. Nowy Zhejiang? W Europie Putin udowodnił, że historia się nie skończyła. Co będzie w Oceanii, czas pokaże.
Wątek polonijny
Mało kto wie, że pojawianie się dużej grupy naszych rodaków w NZ miało miejsce w czasie II wojny światowej. W 1943 po wielu perypetiach do kampusu Pahiatua dotarło ponad 800 osób, głównie dzieci osieroconych podczas przymusowej zsyłki polskich rodzin na Syberię. Po uformowaniu się Armii Andersa, czyli swoistej „amnestii” Stalina, dzieci te i ich opiekunowie trafili najpierw do Persji a następnie zostały przyjęte przez Nową Zelandię. Po wojnie większość z tych dzieci zostało na emigracji tworząc zalążki polonii w tym kraju. Zintegrowani wspólnymi przeżyciami, stworzyli zintegrowane środowisko, tworząc m.in. dom polski w Auckland. Potem Polacy pojawiali się tam w ramach łączenia rodzin, emigracji solidarnościowej i wreszcie w obecnym czasie wysoko wyspecjalizowanych pracowników, których gospodarka Nowej Zelandii bardzo potrzebuje.
Generalnie ze swoją przedsiębiorczością i sprytem Polacy radzą sobie tutaj bardzo dobrze. Wiele dzieci jednak nie ma kontaktu z językiem polskim i wtapia się w miejscową ludność.
Podczas naszego pobytu mieliśmy przyjemność poznać sporą grupę osób skupioną wokół domu polskiego w Auckland, gdzie niezwykle energiczna i entuzjastyczna grupa polonijna stara się pielęgnować polską kulturę i zwyczaje.
Miasta i architektura
Nowa Zelandia ma bardzo krótka historię państwowości. Pierwsi kolonizatorzy składający się głównie z przestępców wywiezionych z terytoriów angielskich pojawili się tutaj dopiero pod koniec XVIII wieku. W 1856 powstał pierwszy rząd w ramach brytyjskiej koloni a dopiero w 1947 roku uzyskano niepodległość. Nie miały kiedy się więc wytworzyć duże, światłe, urzekające zabytkami ośrodki miejskie.
Strukturę urbanistyczną można porównać do tej znanej z Norwegii. Jedno duże miasto Auckland, gdzie żyje niemal 1/3 populacji, kilka mniejszych jak stolica Wellington, Hamilton, Tauranga na Wyspie Północnej oraz Christchurch i Dunedin na Wyspie Południowej. Reszta to małe miasteczka. Rozwój tych miast zwykle wiązał się z funkcjonowaniem wydobycia złóż surowców w danym rejonie. Tak stało się choćby podczas gorączki złota, kiedy to masowo przybywali do Nowej Zelandii ludzie zwabieni złotym kruszcem. Razem z nimi wyrastała potrzebna pionierom infrastruktura. Zwłaszcza na Południowej Wyspie, między poszczególnymi osadami są olbrzymie przestrzenie gdzie wypasa się owce i bydło. Trzeba to brać pod uwagę jeżdżąc samochodem, ponieważ kiedy zapali Ci się rezerwa to szanse na stację benzynowa w pobliżu są niewielkie.
Same miasteczka przypominają te z westernów z jednopiętrową zabudową, ciągnące się wzdłuż rozmieszczonych na planie kwadratu ulic. Tylko zamiast koni stoją przy chodniku samochody. Poza nielicznymi wyjątkami jak choćby piękny dworzec kolejowy w Dunedin (efekt złotego boomu), czy wiktoriańskie dzielnice willowe większych miast, trudno doszukiwać się czegoś oryginalnego w zabudowie. Jakże ubogo to wygląda w porównaniu do byle europejskiego miasteczka, w którym z każdego kamienia mówią wieki historii.
Większość Nowozelandczyków żyje po prostu w domach jednorodzinnych. Każdy z ogródkiem, raczej rzadko przesadnie zadbanym. Mają osobne krany do ciepłej i zimnej wody, jedyne słuszne, identyczne gniazdka i przełączniki elektryczne we wszystkich budynkach. Nie stosują podwójnych czy potrójnych szyb w oknach i o zgrozo centralnego ogrzewania! Grzeją się elektrycznymi farelkami czy innymi przenośnymi grzejnikami oraz kocami elektrycznymi na których śpią. Zamieszkiwanie zwłaszcza Południowej Wyspy na stałe wymaga naprawdę dużego hartu ducha i ciała. Od pokoleń najlepiej radzą sobie tam potomkowie szkockich górali którzy w tak trudnym klimacie potrafią żyć i hodować setki tysięcy owiec na niezmierzonych pastwiskach. Co ciekawe, pastwiska te są ogrodzone co sprawia, że jadąc czasami dziesiątki kilometrów trudno o wolną przestrzeń. Na każdym takim polu co najmniej jedna z tysięcy owiec zawsze stoi samotnie blisko drogi przy bramie, jakby zasiedlające je poprzednie wcielenie, tęskniło za czymś więcej niż reszta stada.
Z czego żyje Nowa Zelandia
Bez wątpienia jest to kraj niezwykle bogaty w surowce naturalne. Mieszkańcy dokładają do tego olbrzymią produkcję żywności, wełny i wina, której duża część jest eksportowana. To jeden z niewielu krajów na świecie w pełni samowystarczalny w zasoby potrzebne do funkcjonowania w nowoczesnej gospodarce, z ropą naftowa włącznie. Gałęzią, która coraz mocniej zasila budżet jest turystyka. A jak już wspomniałem, wyprawa tam do tanich nie należy. Żartobliwie nawet mieszkańcy kontestują, że Nowa Zelandia żyje z dwóch rodzajów baranów. Tych, które hodują i jedzą oraz tych, których strzygą z dudków niczym górale na Krupówkach ☺
Marketing turystyczny należy do jednych z najwyżej rozwiniętych na świecie. O jego skuteczności świadczy choćby fakt, że infrastruktura turystyczna a zwłaszcza dostępna baza noclegowa w popularnych miejscach nie jest w stanie obsłużyć wszystkich chętnych turystów. I to tak naprawdę przyczyna popularności camperów i przydrożnych moteli.
Po prostu nie ma innego wyjścia jeśli w sezonie turystycznym chce się podziwiać nowozelandzkie „must see”. Stąd się biorą też tak wysokie koszty noclegów. Po szoku cenowym w pierwszych dniach, chwytasz jak ciepłą bułeczkę dwupokojowy apartament za 200-250 euro za noc, bo wiesz już, że w promieniu 50 km takich miejsc jest raptem kilkanaście… A podróżując w 3 dorosłe osoby z małym dzieckiem wybór jest jeszcze mniejszy.
Część dalsza wpisu o naszej wyprawie do Nowej Zelandii pod linkami:
Część 1: Nowa Zelandia – co wiemy o kraju, do którego tak wielu chce wyemigrować?
Część 2: Nowa Zelandia – cała prawda o przyrodzie i mieszkańcach Kraju Kiwi
Część 4: Nowa Zelandia – 20 miejsc, które warto zobaczyć podróżując z małym dzieckiem