Będąc podobnie jak żona od wielu lat żeglarzem, pozwolę sobie powiedzieć o ciąży i porodzie tak:
Poczęte dziecko, tapla się przez 9 miesięcy w wodach płodowych maminego brzucha niczym jacht budowany w stoczniowym doku. Jest to bezpieczna przystań, dobrze chroniona przed sztormami, szalejącymi za główkami portu. Rozwijający się płód jest połączony z łożyskiem pępowiną jak jacht połączony jest z keją solidną cumą owiniętą kablem z prądem i przewodem z wodą.
Cudem w tym porcie jest to, że jeden z armatorów – kapitan portu, jest tak przejęty „cudem stworzenia” rozwijającego się nowego jachtu, że powstrzymuje się przed ćmieniem fajek i piciem rumu. Za to drugi armator – szkutnik, dumny z dzieła, które wyszło spod jego dłuta, chętnie wznosi w górę szkło za zdrowie powiększającej się floty, pływającej pod jego nazwiska banderą.
Wszyscy w porcie zachwycają się nowa jednostką. Każdy chce pogłaskać. Armatorzy zastanawiają się nad nazwą. Inspektor nadzoru stoczniowego zagląda czasem czy budowa dobrze idzie, robi zdjęcia i w końcu ogłasza czy będzie to zwinna karawela czy też dzielny galeon. Trzeba jeszcze zainwestować w takielunek zabawek, odbijacze pieluch i żagle, w które trzeba będzie ubrać statek.
Nieubłaganie zbliża się ten moment kiedy ciśnienie wypieranej przez młody jacht wody, przerywa śluzę stoczniowego doku i całość wylewa się na zewnątrz. Aby ratować jacht, kapitan portu mocno napiera na rufę jachtu. W końcu w główkach portu pojawia się krzyczący galion a za nim reszta kadłuba. Jako że jacht nadal ciągnie za sobą cumę z kablami, istnieje ryzyko wyrwania pomostu. Szkutnik trzęsącymi się rękami chwyta za ostry harpun i tnie pępowinę. Maleńki okręt bierze na otwartym morzu swój pierwszy samodzielny oddech w wątłe jeszcze żagielki.
Morskie służby ratownicze mierzą go i określają wyporność oraz sprawdzają czy nic mu się nie stało przy przeciskaniu się przez główki portu. Jak wszystko poszło dobrze, dostaje 10 punktów w skali legendarnej admirał Apgar. Niektórzy od razu myją kadłub inni pozwalają jeszcze przez jakiś czas pozostać portowym glonom i mulom od stępki po top. Jak właściciel floty pozwoli, wstrzykują malcowi w burtę pierwszy z wielu impregnatów do drewna, który ma chronić kadłub przed szkodnikami.
Armatorzy zmęczeni ale dumni patrzą na swoje dziecko kołyszące się na fali w rodzinnej zatoce i wkrótce rozpoczną pierwsze szkolenia z życiowej nawigacji i dzielności. W końcu po latach możliwie dobrze wyposażone odpłynie, szukając swojej własnej zatoki. No chyba, że kotwica będzie trzymać tak mocno, że zostanie z armatorami aż ich czas w próchno nie zamieni…
Z żeglarskim pozdrowieniem
Kapitan jachtowy, szkutnik dwóch karaweli
Adam Mrozowicz