Która kobieta urodziła w państwowej placówce służby zdrowia ta wie, jak wyszukana jest szpitalna dieta proponowana na poporodowych oddziałach. Jesteśmy po dwóch porodach w różnych placówkach i standardy się w tej kwestii nie zmieniły. Podobne wrażenia mają wszystkie znajome, które rodziły w różnych szpitalach w całej Polsce.
Jeśli ten tekst przeczyta jakiś autorytet w obszarze żywienia, niech nam i tysiącom innych rodzących kobiet i pacjentów odpowie na pytanie:
– Czy naprawdę najgorszego sortu pszenne pieczywo z kostką masła lub co gorsze margaryny oraz parówki czy plaster mielonki popite szklanką mleka UHT to najlepsza możliwa dieta dla rekonwalescentki?
Zwłaszcza po cesarskim cięciu, kobieta niewiele się rusza i jest obolała. Organizm musi dojść do siebie. Odpowiednia dieta jest więc jak najbardziej wskazana. Ale dlaczego wejście w obręb państwowej instytucji musi się wiązać z cofnięciem w czasie wobec wszelkich zasad zdrowego jedzenia promowanego niemal wszędzie wokoło?
Rozumiemy, że z jakiegoś ważnego powodu szpitale nie są dotowane w wystarczający sposób aby zaproponować pacjentom bardziej wyszukaną, zdrowszą dietę. To już są zagadnienia systemowe dlaczego tak jest. Ale do jasnej cholery czemu wszyscy muszą odgrywać taki durny teatrzyk.
Pracownicy szpitala udają, że w ramach „darmowej” służby zdrowia proponują pacjentom zbilansowaną dietę pooperacyjną a pacjenci udają, że to jest najlepsze co może ich spotkać, a spod łóżka wyjadają (w stresie przed byciem nakrytym), produkty dostarczone przez bliskich. Toż to naprawdę dorosłej osobie każe czuć się jak z flaszką wódki na studniówce! Obdzierające z godności.
Może wystarczyłoby postawić ludziom pytanie wprost – to i to proponujemy w ramach refundowanych z budżetu środków ale… za dodatkową opłatą możemy zaproponować coś więcej. Czy ma pani na to ochotę?
Rozumiem, że być może są jeszcze osoby trafiające na porodówkę tak biedne na co dzień, że nie byłoby ich stać na jakąkolwiek dopłatę. Wtedy taki szpitalny wikt jest błogosławieństwem. Ale żyjemy nadal jeszcze w okresie wzrostu gospodarczego, mamy najmniejsze od trzech dekad bezrobocie, wielu z nas dba o siebie, wydając na to setki złotych miesięcznie. Czy naprawdę gdyby była taka możliwość to nie wydalibyśmy 15-30 zł na każdą szpitalną dobę, aby znaleźć się pod opieką kuchni prowadzonej przez wykształconego i rzetelnego dietetyka?
Przestańmy chować głowy w piasek. Jesteśmy dorośli. Może w końcu ktoś wpadnie na pomysł aby posłuchać takiego głosu. W dobie dostępu do wiedzy i wzrastającej świadomości prozdrowotnej. Walczmy o to, aby zreformować procedury panujące w obszarze żywienia szpitalnego. Nie czekajmy, aż coś więcej dadzą nam „za darmo”. Ja chcę zapłacić i nie być w tak wyjątkowej chwili, jaką jest narodzenia dziecka, traktowana jak jeniec wojenny.